sobota, 22 sierpnia 2015

Ach, panie...

<anyone?>


"Jestem siostrą samotnych i żoną owdowiałych. Jeżeli kiedyś napiszę pamiętnik, to dam tytuł Od Ofelii do Felicji, czyli o tym, jak być kochaną. 
Ach, Panie! - tak dwadzieścia lat temu zwracałam się do króla - Ach, panie! Wiemy czym jesteśmy, lecz nie wiemy co się z nami stanie. Nie domyślamy się, czym będziemy za rok, zapominamy czym byliśmy dawniej..."
(W. Has "Jak być kochaną" z cytatem z "Hamleta" W. Szekspira)


Pierwszy raz jesienna depresja dopadła mnie już w sierpniu. Tyle przykrych spraw nałożyło się na siebie... Zniosłam cios od bliskiej osoby po to, żeby polec od noża wbitego w plecy przez kolejną.
A wszystko przez moją absurdalną potrzebę bliskości. Otworzyłam się przed mężczyzną, którego darzyłam uczuciem, nie wielką miłością, lecz delikatnym, rodzącym się dopiero uczuciem. Uważałam go przy tym za przyjaciela.
Tak to jest, kiedy pokażesz swoje wnętrze drugiej osobie - zaczyna się gra, przedstawienie, w którym mimowolnie zagrałam rolę komicznej tragiczki.
Wiele razy słyszałam, jaka jestem silna, jak ciężko mnie zranić.
Wieczna maskarada, gra pozorów.
Ale jak z tym skończyć, skoro zawsze kiedy przerywam przedstawienie, kurtyna opada, a z nią maska, obraca się to przeciwko mnie? Chyba nie umiem już uwierzyć w to, że na prawdę istnieje ktoś, kto widzi we mnie więcej niż zabawkę na jedną noc, atrakcję wieczoru.
Bo przecież tak ciężko mnie urazić, nie jestem tak delikatna jak inne kobiety. Można się mną zabawić i odejść - przecież nic mi się nie stanie, oleję to, bo jestem taka silna.

Nie, nie jestem.
Od trzech dni siedzę w domu, staram się uczyć, oderwać myśli od ostatnich wydarzeń. Oszukuję sama siebie, że robię coś konstruktywnego, tak na prawdę gapiąc się w książkę, czytając jeden akapit na godzinę. Wmawiam sobie, że mam jeszcze czas. Dam radę.

Oczywiście, że dam radę. Muszę, przecież jestem silna.


niedziela, 16 sierpnia 2015

Marzenia

<jak się popłakać w trzy minuty>

Podobno marzenia się spełniają, jeśli bardzo tego chcemy. Chcieć nie znaczy móc, niestety, przekonałam się o tym nie raz. Jak byłam mała chciałam tą cholernie drogą lalkę w różowej, balowej sukni. Nie dostałam. W gimnazjum marzyłam o najlepszym liceum (jakby szkoła średnia miała jakiekolwiek znaczenie. I tak chodziło się na korki, żeby dostać się na dobre studia) - nie dostałam się, poszłam do tego z drugiego miejsca na liście prestiżu. Dopiero studia mi się trafiły takie, jak chciałam, chociaż maturę też napisałam bardziej na farta, niż dzięki nauce od rana do wieczora.

I tu zaczynają się prawdziwe schody, bo medycyna to prawdziwa szkoła przetrwania. To moje marzenie od dziecka, jednak uczelnia rzuca niesamowite kłody pod nogi. Czasami czuje się jak ten ptaszek z filmiku na górze postu - poświęcam czas, energię, wkładam we wszystko masę pracy, a tak na prawdę nie mam pojęcia, czy to wszystko nie zmierza w kierunku nicości, bolesnego upadku, żeby tylko przez chwilę mieć złudzenie, że latam.

Może porywam się z motyką na słońce?

Tak może być. Nie wiem czy wytrwam, czy dam radę, ale mocno w to wierzę.
Wiara nie wystarczy oczywiście, jednak ciężko siedzieć w książkach w środku sierpnia widząc na fejsie zdjęcia znajomych opalajacych tyłek na Karaibach za pieniądze rodziców...

Muszę znaleźć motywację. I siłę.
Tylko skąd je zaczerpnąć?


Jeszcze września nie ma, a już jesienna depresja.
Muszę się zakochać.

piątek, 24 lipca 2015

Friend in need is a friend indeed...

<m u s i c>




Zdarza się, że nie ważne, jak dobrze i jak długo kogoś znasz - nie warto nadużywać słowa "przyjaciel".
B. znam od dziecka, wychowałyśmy się jako sąsiadki, razem w przedszkolu, podstawówce, gimnazjum, nasze szkolne drogi rozeszły się dopiero na etapie liceum, ale i to nas nie rozdzieliło. Studiuję na drugim końcu Polski - przez pierwszy rok szkoły nawet to nie przeszkadzało.
Mogłoby się wydawać, że to przyjaźń do grobowej deski. Zawsze byłam tego pewna... Do teraz.

Co takiego się stało?

W sumie nic. Prozaiczna sprawa - przyjaciółka ma chłopaka. O ile rozumiem wszystko związane z zauroczeniem, początkami związku, kiedy nie widzisz świata poza tą osobą, o tyle sądziłam, że po roku razem to trochę mija. Widocznie nie w tym przypadku.
Odkąd tylko się pojawił ciągle oddalamy się od siebie z B. Nie zrozumcie mnie źle, to bardzo w porządku chłopak, to nie tak, że nie pozwala jej wychodzić, trzyma pod kloszem. Absolutnie nie i to boli najbardziej, że problemem jest ona sama.
Od dwóch lat próbuję przekonać ją, żeby przyjechała na weekend do miasta, gdzie studiuję. Co słyszę w odpowiedzi? Nie mam czasu, krucho u mnie z kasą. Wszystko byłoby w porządku, gdybym potem nie oglądała zdjęć na Instagramie z weekendu nad jeziorem ze swoim chłopakiem.
Bardzo się zdziwiłam jej propozycją, że może przyjedziemy razem do mojego mieszkania w sierpniu, bo ona ma urlop i chętnie mnie odwiedzi. Zdziwiłam się, ale ucieszyłam, do momentu kiedy dodała: "...bo ja mam wolne akurat w pracy, a mój chłopak nie dostanie wtedy urlopu." Krew jasna mnie zalała, podziękuję jednak za taką wizytę.

Kolejny przykład?
Wczorajszy wieczór.
"Co robisz? Wychodzisz gdzieś na miasto?" - piszę.
"Nie, dziś nie mogę..."

Rozumiem, środek tygodnia, praca itp.
Godzina 22 dzwonię, czy wychodzi chociaż na chwilę przed dom na spacer. Dziesięć minut.
"Dobra, to wpadnij do mnie na chwilę, posiedzimy". Niechętna odpowiedź. Mimo wszystko przyszłam, co widzę? Siedzi oczywiście z chłopakiem i jego dwoma kolegami, dobrze mi znanymi. Pytam, na którą jutro do pracy.
"Wolne mam".

To tylko kilka przykładów z całej rzeki takich sytuacji. Jak mam liczyć na kogoś, kto olewa wszystko dookoła dla chłopaka? No jak?
Nie chcę stroić fochów, robić awantur - umówmy się, mam więcej lat niż dwanaście. Jestem zła, nawet wściekła. Nie jestem tylko pewna, czy to faktycznie złość, czy po prostu mi jej brakuje, co trudno mi przyznać nawet przed samą sobą...
Chciałabym tylko, żeby zrozumiała, że chłopaków można mieć na pęczki. Drugiej przyjaciółki znanej od dzieciństwa się nie znajdzie.
Nie będę czekać wiecznie, jestem na to zbyt dumna.

"Friend in need is a friend indeed"?

środa, 22 lipca 2015

Za co kochamy pociągi.





Dzień jak każdy inny, wstajesz rano, jesz śniadanie, szybki prysznic, ciuchy i w drogę. Ze sporej wielkości torbą, z której jeszcze wystaje trawa z festiwalowego pola namiotowego, ruszasz do stęsknionej rodziny na drugim końcu kraju.
Wszystko idzie całkiem dobrze, do momentu zderzenia się z rzeczywistością naszego cudownego, polskiego PKP. 
Wyobraźmy sobie: pociąg mający trasę przez całą szerokość państwa, jeździ nim codziennie, tak żeby nie przesadzić, MILIARD ludzi - co robi PKP? Wystawia jeden dziennie, o godzinie z dupy - ani rano, ani wieczorem, tylko o trzynastej. O klimatyzacji można sobie pomarzyć. Jadą więc sobie ludzie poupychani jak sardynki w ośmioosobowych przedziałach. 

Wchodzę sobie do pociągu, czekam spokojnie, aż ludzie przede mną przecisną się przez walizki zostawione na korytarzu i ludzi, którzy muszą iść do "toalety" dokładnie w momencie największego zamieszania lub nie starczyło dla nich miejscówek siedzących. I tak sobie czekając poczułam, że przesunęła mi się torebka. Kątem oka zauważam obcą, męską rękę bezpardonowo wsadzoną do mojej torebki. Spłoszony złodziejaszek szybko ją zabrał robiąc minę idioty nie wiedzącego co się dookoła dzieje. Zapytałam prawie grzecznie: "czegoś Pan, ku*wa, szukasz?". Burknął tylko coś pod nosem i czmychnął do wagonu obok. Całe szczęście, że bałagan w mojej torbie sprawiał, że sama miałam problem ze znalezieniem portfela. 

Swoje miejsce numer czterdzieści siedem zajęłam nie bez problemów, gdyż wejście do przedziału skutecznie blokował uprzejmy pan o rumianej twarzy i brzuchem wielkim, zapewne od piwa, które z uśmiechem dzierżył w dłoni. 
"Ja pani pomogę!". Podziękowałam grzecznie. Delikatnie się zachwiał wrzucając moją torbę na półkę - piwko już pewnie swoje zrobiło, sądząc po ilości pustych puszek leżących w siateczce z Biedronki na jego siedzeniu. Przez kolejne dwie i pół godziny wypił jeszcze cztery.

W przedziale upał, jakieś czterdzieści stopni. Dwie staruszki wyglądały, jakby miały zaraz umrzeć, nie dziwię się, nie szło wytrzymać. Na szczęście towarzystwa dotrzymywała nam romska rodzinka, która nie omieszkała rozkładać swoich nóg po całym przedziale. Przecież kto nie lubi wąchać stóp obcych ludzi w upał. 

Czy nasza kolej na prawdę jest tak straszna, czy tylko ja mam zawsze pecha?

wtorek, 21 lipca 2015

Prolog




Początki zawsze są najgorsze. Nowa szkoła, studia, praca, związek... Nic nigdy nie przychodzi bez trudu, nawet pierwszy wpis na blogu.

Wypadałoby powiedzieć parę słów o sobie, jednak jak w kilku zdaniach przedstawić wszystko, co kształtowało się w mojej głowie przez ostatnie dwadzieścia dwa lata? Przesiewając to przez sito banałów, jakich wymagają "krótkie opisy autora", mogę powiedzieć, że jestem tylko małym. szarym człowiekiem, który ma wielki, kolorowy bałagan w głowie. A jak to z bałaganem bywa, przychodzi taki moment, kiedy nie ma już wolnego kawałka podłogi umożliwiającego przejście od drzwi do łóżka - wtedy czas na porządki. I właśnie ten blog zamierzam potraktować jak metaforyczny pokój, do którego upchnę dręczące myśli niczym śmieci zamiecione pod dywan.

Nie będę pieprzyć o nowych notkach w każdy wtorek - nie oszukujmy się, to nie losowanie lotto, które ma się odbywać o określonej porze. Będę pisać, kiedy odczuję taką potrzebę - co godzinę, co dwa dni, raz na tydzień, czy miesiąc...
Gdyby mimo to, ktoś to jednak czytał - zapraszam serdecznie do dyskusji. Na jakikolwiek temat. 

Pozdrawiam.
Dobranoc.
Nina

Archiwum

Aveline Gross